Pierwszy dogtrekking, cz. 2

[P., zwykle pełniący funkcję fotografa, zdecydował się napisać kilka słów, aby sprostować wszystkie te szkaradne kalumnie, jakie posypały się na niego w poprzednim wpisie. Zapraszam do lektury i polecam nacieszyć nią oczy, bo nie wiem, czy P. jeszcze kiedykolwiek zdecyduje się odezwać na blogu.]

Nie ma co ukrywać, wyjście na dogtrekking nie było moim pomysłem, mimo to postanowiłem jakoś przetrwać całą tę psią awanturę – ale po kolei.

Wycieczkę zacząłem od zakupów i pakowania. Ostatecznie w plecaku znalazły się 3 litry wody w 6 małych butelkach, jeden duży napój izotoniczny, dwa snickersy i kilka kabanosów dla mnie oraz kilka paczek z czymś do przegryzienia dla T., a także miska, kompas i zaświadczenie o zdrowiu psa. Poza tym kaganiec „na wszelki wypadek”, garść smakołyków, gwizdek i smycz. Wszystko razem złożyło się na dość ciężki plecak. To w połączeniu z szarpiącym się – bo podekscytowanym i młodym – psem, a także upałem, pociągiem oraz tramwajem bez klimatyzacji przełożyło się na długą i męczącą podróż. Sobota, mimo moich cichych modlitw, pod względem pogody okazała się być przekleństwem – było gorąco, sucho i w miarę bezwietrznie – które “towarzyszyło” nam od samego początku.

Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy po dotarciu na miejsce było kilkadziesiąt osób i psów rozłożonych na okolicznych trawnikach. Dopiero po chwili zorientowałem się, gdzie jest stanowisko rejestracyjne. Dwa stoły: przy jednym zaświadczyłem o zdrowiu T., przy drugim odebrałem numer startowy (89) i garść prezentów. Potem przystąpiłem do zakupu pasa i linki, podobno niezbędnych przy tego rodzaju aktywności. W obu kategoriach towar był dość przebrany, ale mimo to udało mi się skompletować zestaw, z którego jestem zadowolony. Szczególnie, że za pas zapłaciłem 70 zł, za linkę 30, co sprawia, że rozważany wcześniej zestaw Manmata wydaje się absurdalnie drogi.Niedługo potem mieliśmy wyruszyć na szlak. Na starcie z przodu zostali ustawieni ludzie z ambicjami do prawdziwego biegania, za nimi natomiast tłum ludzi z kategorii open.

Start.

Ludzie i psy z przodu istotnie zaczęli biegiem, a T. widząc wyrywającą się na przód sforę chciała za wszelką cenę dotrzymać jej kroku. Protesty nie miały sensu: grzecznie zdecydowałem, że kawałek możemy pobiec. Mimo energicznego startu trudno było jednak uniknąć poruszania się w mniejszym lub większym tłumie. Tu pojawił się pierwszy problem. Psy nie są dla mnie stylem życia, nie jestem też osobnikiem szczególnie łaknącym towarzystwa. Ludzka masa zaczęła szybko działać mi na nerwy, więc na jednym ze skrzyżowań odbiłem w innym kierunku niż reszta uczestników. Oczywiście, okazało się, że z punktu widzenia tempa pokonywania trasy, pomysł był słabiutki, ale mogłem wreszcie się rozluźnić i cieszyć z odosobnienia.

Niestety, nie trwało to długo, bo krótko po tym zaczęły się problemy z T. Z kroku na krok wyglądała na coraz słabszą: powłóczyła łapami, a pysk z wywalonym językiem niebezpiecznie zbliżał się do ziemi. Ostatecznie dotarłem do punktu (1) z psem wyglądającym bardzo słabo. Co ciekawe, nie tylko spotkałem tam ludzi, ale były też osoby, które na miejsce dotarły po mnie.

Po odbiciu karty, zająłem się T. – nalałem jej wodę, rozpakowałem paczkę przekąsek w poręcznych paseczkach i zacząłem ją karmić. Bo ostatnim, co zjadła moja psina – jak na niejadka przystało – była część wczorajszej kolacji, więc domyślałem się, że upał i start z kopyta skutecznie spaliły resztki oparów paliwa i T. do punktu dotoczyła się już na pustym baku.

Pomogło.

Później ruszyliśmy w dalszą drogę. Wtedy zacząłem się orientować się w różnicach pomiędzy nawigacją miejską i leśną, co szybko uświadomiło mi braki w doświadczeniu. Drogę do punktu (2) – jak późnej zweryfikowałem – przez 90% długości odcinka pokonałem optymalnie, potem jednak skręciłem źle i wyskoczyłem w środku trasy łączącej punkty (2) i (3). Skończyło się to więc zabawnym powrotem pod prąd wzdłuż jeziorka, podczas którego mijałem kolejne grupki dogtrekkerów poruszających się w poprawnym kierunku. Tutaj też pojawiła się kolejna komplikacja, mianowicie punkt (2) był opisany jako obraz Matki Boskiej. Mając taki nieprecyzyjny opis, spodziewałem się czegoś może nie na miarę ołtarza Wita Stwosza, ale jednak konkretnych rozmiarów. To zaowocowało kręceniem się bez sensu wzdłuż brzegu jeziorka. Punkt w końcu odnalazłem przy kolejnym przejściu wzdłuż brzegu, dzięki temu, że siedziały przy nim dwie uczestniczki. Był zawieszoną na drzewie kapliczką wielkości domku dla ptaków, z przyczepionym w środku obrazkiem Matki Boskiej wielkości kieszonkowej. Gdybym szedł poprawną trasą do końca, widziałbym go dość wyraźnie przy ścieżce, natomiast od strony jeziora kapliczka była prawie niewidoczna. Kolejna lekcja przyswojona: punkty orientacyjne niekoniecznie są dobrze widoczne na trasie i trzeba się rozglądać.

pawlarelacjaBędąc dobrej myśli, ruszyłem dalej do punktu (3). Mimo niezłego planu ostatecznie trochę pobłądziłem i poszedłem trasą znacząco odbiegającą od optimum. Natomiast dzięki temu T. przeżyła chwilę radości, ponieważ wpadliśmy na wielką błotną kałużę, która dała jej szansę na schłodzenie się a także – o zgrozo! – możliwość ugaszenia pragnienia (generalnie, T. dużo chętniej pije kałuże, niż czystą wodę). Pod koniec odcinka wpadłem na parę, która udzieliła mi cennych wskazówek i niedługo dotarłem do „bunkra” przy punkcie (3). Tam czekały na mnie te same dziewczyny, które spotkałem wcześniej – a punkt (2) opuściłem przed nimi. Zacząłem więc utwierdzać się w przekonaniu, że będę ostatnią osobą na mecie i, patrząc na zegarek, zacząłem się zastanawiać, czy zmieszczę się w 6-godzinnym limicie czasowym.

W drodze do punktu (4), kolejny raz zabłądziłem. W pewnym momencie wpadłem na popas znacznej grupy. Nieśmiało dołączyłem, ale gdy potem z tej grupa rozbiła się na dwie mniejsze, które ruszyły w przeciwnych kierunkach nie podczepiłem się do żadnej z nich. Trzymałem się swojej koncepcji samotnego marszu, poczekałem więc aż uczestnicy zniknęli mi z oczu. Miałem chwilę na spokojne posiedzenie z mapą i kompasem, co pozwoliło mi mniej więcej zorientować się, gdzie jestem i ustalić drogę do celu. O dziwo, zacząłem dobrze, jednak na krótko przed punktem (4) wpadłem na ponownie tę samą parę uczestniczek, które twierdziły, że leżącego w puncie (4) grobu prof. Dąbrowskiego nie znalazły, zamierzają więc odpuścić i iść do (5). Takie podejście kłóciło się z moim planem (zresztą jak później sprawdziłem, to była zła trasa do punktu (5)), więc życząc im szczęścia się pożegnałem i ruszyłem szukać nagrobka. Tu popełniłem też chyba największy błąd całej wycieczki.

Jedna z uczestniczek spuściła swojego psa, by pozwolić mu schłodzić się w pobliskim jeziorze. Widząc wyraźnie zmęczoną T., zdecydowałem się wziąć z niej przykład: spuściłem ją ze smyczy i pchnąłem w kierunku jeziora. Faktycznie, psina skoczyła się ochłodzić, ale kiedy wyszła na brzeg szybko się okazało, że wcale nie była zmęczona, w każdym razie nie tak bardzo. Była znudzona. Odzyskawszy nagle swobodę ruchów w środku wielkiego lasu, śpiewającego do niej bogactwem dźwięków, widoków i zapachów, T. wystrzeliła przed siebie jak z procy. Tyle ją widziałem.

Początkowo myślałem, że jak na zwykłym spacerze będzie się gdzieś kręcić, ale po kilku minutach dalszej wędrówki, kiedy nie widziałem ani nawet nie słyszałem psa, zacząłem się nieco niepokoić. Wróciłem na ścieżkę, na której zaczęła się cała “zabawa” i wyciągnąłem gwizdek. Przy drugim wydechu T. nagle stanęła za mną, z wielkim wyszczerzem na pysku. Z ulgą na powrót wziąłem ją na smycz i ruszyłem w kierunku nagrobka. Znalazłem go kilka minut później. Jak się okazało, leżał tam nie tylko profesor, ale i doktor nauk medycznych Piotr Radio.

Spod nagrobka ruszyłem do punktu (5) czymś, co uznałem za najkrótszą trasę. Do jeziora torfu dotarłem dokładnie tak, jak planowałem. Nad samym jeziorem było trochę trudniej (bagna dookoła), ale już po chwili wpadłem na jakąś grupkę, która powiedziała, że punkt kontrolny „jest jeszcze dalej”. Jeszcze dalej była linia brzegowa i trochę turystów. Spodziewałem się, że punkt będzie dostrzegalny z ścieżki. Tak myśląc, dotarłem do końca jeziora, gdzie wpadłem na kogoś z grupy „sportowców” ze ślicznym białym psiakiem. Po krótkiej wymianie zdań zawróciłem i razem zaczęliśmy się rozglądać za tym samym punktem, który po 5-10 minutach udało mi się wypatrzyć w krzakach na czymś w rodzaju bagnistego mikro półwyspu. Po chwili obaj odbiliśmy karty i ruszyliśmy w kierunku punktu (6). Początkowo myślałem, że szybko się rozdzielimy, ale T. uznała, że skoro tam jest miły, biegnący pies to ona nie zamierza zostać w tyle. I tak pobiegliśmy razem z nowymi towarzyszami – po raz pierwszy od startu nie byliśmy sami. Do punktu (6) wybraliśmy trasę w stylu „zbliżyć się maksymalnie drogą, a potem na przełaj przez bagno na południe od brzegu jeziora”. W efekcie ten odcinek pokonaliśmy bardzo szybko. Wypatrzenie punktu kontrolnego mogłoby być trudne, ale akurat była przy nim jakaś zawodniczka, co znacząco ułatwiło nawigację w bagnistej gęstwinie.

Do punktu (7) również biegliśmy razem przez gęstwinę, choć po jakimś czasie okazało się, że nie jest mi (bo T. pewnie by dała radę) dane dotrzymać kroku i dystans pomiędzy nami a Janem z Białą zaczął się powiększać. Ale też cele nasze były odmienne: ja chciałem ukończyć trasę, a nowo poznany kolega wygrać i to w ambitniejszej kategorii. Ostatni raz widziałem go, kiedy próbowałem przeprawić się przez ok. 5-10-metrową kałużę, która chyba zasługuje na miano małego bagna. Co ciekawe, na mapie zaznaczona była, jako przecinka łącząca drogi i będąca ich przedłużeniem. Mimo prób zręcznego manewrowania, skończyło się to dość niefortunnie – to jest wypominanym mi w relacji D. błotem wewnątrz butów. Prawdę mówiąc, jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało, a błoto w butach dość skutecznie obiło za czynnik chłodzący.

Od tego momentu cała trasa była rozczarowująco prosta. Po prostu szło się polną drogą przez las i tyle. Najpierw minąłem duży budynek, którego tabliczka ochrony była punktem (7), następnie zaś prosto ruszyłem do placówki Lasów Państwowych, a stamtąd na start zamykając pętlę. Ku mojemu zdumieniu nikogo już nie spotkałem.

Metę minąłem z czasem 5 godzin 36 sekund. T. z radością przyjęła wielką michę wody, po czym po zdaniu karty z trasy ruszyliśmy do części barowo-wypoczynkowej. Najpierw zjadłem kiełbaskę z grilla, potem wymieniłem numer startowy na porcję pierogów, a T. wyjątkowo dostała jednego [Ty zdrajco! – przyp. D.]. Pogadałem chwilę z wcześniej poznanym kolegą, poczęstowaliśmy nasze psiaki odrobiną karmy i czekaliśmy na zakończenie wyścigu. Odebrałem też dyplom. Z miejscem in blanco.

dogtrekkingrelacjapawła3Wreszcie wszyscy, którzy mieli skończyć wyścig, skończyli go, a organizatorzy rozdali nagrody. Wszyscy byli dla mnie anonimowi, z wyjątkiem mojego tymczasowego towarzysza, który, jak się okazało, zwyciężył w klasie sport. Gratulacje!

***

Powstaje więc pytanie, czy dogtrekking jest fajny, a przede wszystkim, czy warto wybrać się tam jeszcze raz (kiedy D. będzie na chodzie). Moje odpowiedzi to „w zasadzie tak” i „w zasadzie nie”.

W zasadzie tak, dogtrekking to fajny pomysł na zorganizowany, długi i ciekawy spacer z psem, który na pewno odpowiednio go zmęczy. Dla sportowców jest dodatkowo opcja rywalizacji. Super. Wielogodzinny i przede wszystkim celowy spacer po warszawskim parku krajobrazowym to naprawdę mile spędzony czas.

W zasadzie nie, nie sądzę, żeby kolejny dogtrekking miał w naszym przypadku sens. Cóż tu dużo mówić, jestem raczej sflaczały. O ile przejście całej trasy było męczące, ale okazało się wykonalne, to bieganie przez większość jej długości byłoby dla mnie poza zasięgiem. Z drugiej strony, T. na „spacerach” lubi przede wszystkim eksplorację otoczenia i bieganie z możliwością rozwinięcia pełnej szybkości. Pierwsze odpadało: w lesie pies musi być na smyczy lub w kagańcu. Kaganiec z kolei jest zakazany przez regulamin zawodów, pies musiał więc być na smyczy. Ergo, eksploracja odpada. Bieganie z kolei odpada, bo ja nie jestem w stanie dotrzymać psu kroku. W efekcie, pokonywałem trasę równym krokiem, podczas gdy T. albo wlokła się smętnie albo mnie szarpała, bo wypatrzyła błoto, kałużę lub inną niesamowicie interesującą rzecz. Oboje się uczciwie zmęczyliśmy, ale myślę, że dwugodzinne bieganie na Polu Mokotowskim daje jej znacznie więcej radości. Stąd mój wniosek: jeżeli nie zacznę biegać na 10km, dogtrekking ma nam niewiele do zaoferowania. Szkoda.

  9 komentarzy do tekstu: „Pierwszy dogtrekking, cz. 2

  1. Avatar
    28 maja 2014 at 19:56

    Fajnie przeczytać relację mężczyzny 🙂 zupełnie jakbym mojego słyszała. Na swój drugi dogtrekking zostałam wypuszczona sama (w ramach "nigdy więcej" mojego) i wręcz modliłam się w duchu żeby dopaść jakiegoś zawodnika, tak bardzo bałam się, że zabłądzę sama w lesie. Wolę mieć przy sobie kogoś, kto umie posługiwać się mapą i kompasem 😉 A co do sflaczałości – my poruszamy się tempem paralitów, a dogtrekking w naszym wykonaniu to paradogtrekkig 😉 ale liczy się dobra zabawa no i czego nie robi się dla psa. Ale fakt, nasz pies nie jest typem aktywnego młodzieniaszka.

    • Pies do kwadratu
      28 maja 2014 at 20:15

      Osobiście uważam, że bieganie dobrze nam zrobi i zamierzam zacząć działać w tym kierunku, jak tylko do końca wyleczę nogę. Pewnie też będzie lepiej, kiedy T. trochę dojrzeje i się uspokoi.
      Absolutna zgodność co do mapy i kompasu – z geografii i wszystkiego, co z nią związane jestem bardzo francuska, czyli w ogóle się na tym nie znam. 😛

  2. Avatar
    28 maja 2014 at 20:24

    Z mojej perspektywy "miłośniczki dogtrekkingu" mogę wypluć kilka komentarzy 😉
    T. jest jest jeszcze bardzo młoda – myślę, że z czasem zacznie doceniać również normalne tempo, a nie tylko bieganie, nauczy się ładnie ciągnąć i spacer z pasem stanie się przyjemnością (oczywiście jeśli będzie miała okazję to ćwiczyć).
    Nie wiem czy w ogóle chciałoby mi się samej startować, jeżeli bym nie biegła. My z Najlepszym Mężem chodzimy i może byłoby to nudne gdyby nie towarzystwo (czasem zabieramy znajomych, a czasem przygarniemy kogoś po drodze). Większość ludzi jeżeli idzie, to chce miło spędzić czas, a to obejmuje miłe towarzystwo (ja tu jestem wyjątkiem, pruję na tych moich krótkich nóżkach poganiając wszystko co żywe dookoła aż piesa patrzy na mnie ze zgrozą).
    Można czasem wygrać z biegaczami, jeśli czas zamiast na bieg przeznaczy się na nawigację – gubienie się często powoduje większą stratę czasu niż wolne tempo.
    Jedno przyznam – najgorsze są te pierwsze punkty gdzie się idzie w wielkiej grupie.

    • Pies do kwadratu
      29 maja 2014 at 20:47

      Na razie wolałabym, żeby nauczyła się nie ciągnąć, bo to nasza największa codzienna bolączka. 😉 Ale rozumiem, co masz na myśli; liczę na to, że kiedy dziewczyna dojrzeje, to jednak pewne rzeczy ulegną zmianie.
      Myślę, że nie będę aż tak ambitna, jak Ty i wystarczy mi marsz z okazjonalnymi podbiegami, zakładając, że najpierw rozbiegam się trochę bez psa. 🙂

    • Avatar
      31 maja 2014 at 10:13

      Drogi Panie P: Pragnę wyrazić mój podziw, zwłaszcza w kwestii tego, że zdecydował się Pan wystartować sam. Ja nigdy bym się na to nie zdecydowała, bo kompletnie nie znam się na mapie i nie mam orientacji w terenie. Dlatego tez startuję z narzeczonym i chcę powiedzieć, że on na początku również delikatnie mówiąc nie był zachwycony, żeby nie powiedzieć, że był przeciwny. Nie przepada za całodziennym chodzeniem , o bieganiu tylu kilometrów nie mówiąc. Ja zostaję z tyłu na każdej najdrobniejszej nawet górce. Ale razem tworzymy team, dla którego taki dogtrekking jest wielką radością, A odkąd ostatnio zajęliśmy piąte miejsce w kategorii rodzinnej Tomasz sam ciągnie mnie na kolejne zawody, obudził się w nim duch walki. Więc zachęcam Pana aby wziął Pan wybrankę serca oraz piękną T, która wykazuje sportowego ducha i potraktował to jako rodzinny spacer, zabawę, przygodę a może okazać się to całkiem przyjemne:) Pozdrawiam.

    • Avatar
      4 czerwca 2014 at 11:07

      To się uśmiałam (sama z siebie w zasadzie). "Ambitna" to chyba ostatnie słowo, którym bym się określiła. Ja po prostu mam taki motorek i jak już idę to koniecznie muszę szybko 😉

  3. Avatar
    31 maja 2014 at 12:06

    Hahaha, to ja byłam tą osobą co rzuciła, że punkt jest "jeszcze dalej" – miałeś minę nietęgą i spacerowałeś zupełnie samotnie, więc z jednej strony chciałam okazać sympatię bo kojarzyłam Was z Piesosfery, z drugiej nie chciałam podpaść informując gdzie dokładnie iść na wypadek gdybyś sobie za punkt honoru stawiał samodzielne odnajdywanie każdego z punktów, no i nie byłam pewna czy mnie nie zgromisz wzrokiem za samo otworzenie jadaczki.
    Powiem szczerze, że dla mnie samej takie chodzenie se po lesie z mapą i psem na pasie byłoby potwornie nudne, a pies by mi się już dawno położył w mchu, gdyby nie to, że drogę sobie umilałyśmy z dziewczynami swoim towarzystwem, a obecność psich kumpli popychała mego psa do przodu.
    Te dyplomy też mnie rozbawiły, full profeska he, he.

  4. Avatar
    Anonimowy
    31 maja 2014 at 20:54

    Bardzo fajny wpis. Podziwiam i gratuluję przejścia całej trasy 🙂

  5. Avatar
    11 czerwca 2014 at 09:24

    super post, z chęcią poczytam jeszcze inne posty dzielą P. 🙂 – i powiem, ze ja tez mam kłopot z dogtrrekingiem – nie lubię tłumów (chociaż spacer za ludźmi to fajna rzecz) oraz lubię jak psy biegają luzem – w związku z czym nie kwalifikuje się do takich wycieczek chociaż zazdroszczę 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.