Letni obóz obedience ’19

Po roku wróciłam do Buffalo Ranch, by znowu uczestniczyć w niesamowitym obozie obedience, prowadzonym przez Joannę Janiec, Agnieszkę Leszczyńską i Sylwię Szugzdę. I, cóż tu dużo mówić, znowu było wspaniale! Głowa wprost pęka mi w szwach od tego całego obedience, a zadek wciąż boli od dziesiątków motywacyjnych kopniaków.

*

Doskonale pamiętałam Buffalo Ranch z zeszłorocznego obozu, więc wiedziałam czego się spodziewać i na miejsce jechałam nastawiona na odrobinę PRL-owski feel oraz kompletny brak zasięgu. Zapaszek towarzysza Gierka nie zawiódł, za to ku mojemu zdziwieniu zasięg pojawiał się zdecydowanie częściej niż ostatnim razem – udało mi się nawet napisać kilka wiadomości na Messangerze, chociaż przeglądanie Facebooka czy Instagrama nie za bardzo wchodziło w grę. Było to jednak 200% normy w porównaniu z niektórymi z uczestników, którzy nie byli w stanie nawet do nikogo zadzwonić. Dlaczego w ogóle o tym piszę? Wbrew pozorom scrollowanie rozmaitych portali społecznościowych nie jest sensem mojego życia, pragnę jednak uświadomić wszystkich, którzy wybierają się do Buffalo Ranch, że brak zasięgu może być realnym problemem. Zwłaszcza, że nasz turnus upłynął, niestety, pod znakiem niespodziewanych kontuzji. Ja, na szczęście, nie musiałam pilnie odwiedzić weterynarza we Wrocławiu, ale kiedy już coś takiego się zdarzy lepiej mieć ze sobą telefon, który spełnia swoje podstawowe funkcje.

Ale dajmy już sobie spokój z formalnościami i przejdźmy do spraw najważniejszych! Jak było na obozie? Najbardziej trafna odpowiedź brzmi: intensywnie! To jedyny obóz sportowy w Polsce, na którym psy tyle trenują i gdzie tak wiele się dzieje. Codziennie 3 treningi po 25 minut. Każdy z inną trenerką. Każdy w niesamowicie wymagających warunkach, bo tuż obok pracują pozostali uczestnicy. Naprawdę, trzeba znać swojego psa, umieć odpowiednio dawkować mu aktywność poza treningami i szanować jego siły, aby czworonożny zawodnik dotrwał w dobrej formie do samego końca i mógł rzeczywiście wyciągnąć coś z każdego wejścia.

Gambit dzielnie ćwiczył przez wszystkie dni, chociaż pod koniec niespecjalnie miał ochotę jeść suchą karmę. Tyle parówek i innych przysmaków wciągał podczas treningów, że najwyraźniej doszedł do wniosku, że należy mu się od życia coś lepszego niż zwykły granulat. Swoją drogą, to jedyna taka sytuacja, kiedy nie jestem zaniepokojona, gdy mój pies odmawia jedzenia. W normalnych warunkach, jeżeli Gambit mówi, że nie chce jeść chrupków jestem u weterynarza dosłownie kwadrans później.

Na swoim pierwszym wejściu Gambit zaliczył jakiś dziwny, motywacyjno-kondycyjny zjazd, przyprawiając mnie tym o kilka bolesnych ukłuć w sercu. Przez chwilę czułam się, jakby ktoś podmienił mi psa i nie wiedziałam, czy mam złożyć to na karb pogody, wyjątkowo krótkiej rozgrzewki, czy po prostu natychmiast lecieć do weterynarza. Na szczęście, szybko przypomniał sobie, po co przyjechaliśmy do Dąbrówki Dolnej i potem już śmigał aż miło, mimo że było tak duszno i gorąco, że tak naprawdę nie bardzo miał możliwość odpoczywania w pokoju pomiędzy sesjami. Kolejne wejścia to było już po prostu rozwiązywanie problemów z mojej obozowej. Oczywiście, nim wprowadzę w życie wszystkie pomysły, rady i patenty minie trochę czasu, jednak już widzę, że świetnie będą na niego działać… Nawet, jeżeli po drodze coś się poprzestawia i zepsuje. Jednym z takich ćwiczeń z pewnością będzie kwadrat, który ostatnio spędza mi sen z powiek. Gambit świetnie wyszukuje odpowiedni punkt w przestrzeni, leci do niego z prędkością światła w idealnie prostej linii, po czym… Przestrzela i wypada na tylną taśmę, dlatego część wejść poświęciłam pracy nad pewnymi, szybkimi zatrzymaniami. Wprawdzie coś kliknęło w tej czekoladowej głowie, ale widzę, że do wymarzonego efektu prowadzi długa droga. Niemniej, obedience to taki sport, w którym nic nie przychodzi szybko i łatwo, więc jestem psychicznie gotowa na łupanie tego elementu przez kolejne pół roku. Niech moc piszczących zabawek będzie z nami!

Bez wątpienia wszystkie trzy trenerki mają ogromne wyczucie do psów i doskonale potrafią dobrać odpowiednią do danego egzemplarza metodę szkoleniową, ale niekwestionowaną królową rozpracowywania Gambitowego mózgu jest Joanna Janiec. Rzekłabym, że umie w mojego psa lepiej niż ja sama. We mnie zresztą również. Każdemu życzę, żeby w którymś momencie na jego kynologicznej drodze stanęła taka osoba – z zawsze trafionymi pomysłami, rozwiązaniem każdego problemu, a do tego kosmiczną wprost cierpliwością.

Poza treningami indywidualnymi odbywały się również treningi grupowe – dwa podczas całego obozu. Bywało totalnie hardcore’owo, bo grupy były spore, a prowadzące bardzo wymagające. Tak po prawdzie, wiele było takich momentów, kiedy spodziewałam się, że Gambit zerwie, odpuści, nie da sobie rady i byłam gotowa biec mu na ratunek. Jak się później okazywało, zupełnie niepotrzebnie. Wygląda na to, że z tego mojego synusia zrobił się w końcu taki całkiem poważny syn.

*

Takie obedience to coś czego chcę. Zawsze. W każdej ilości. Wciąż na nowo. Wprost nie mogę doczekać się kolejnego lata, a w skrytości ducha marzę o zimowej edycji obozów – tu naprawdę jest wszystko, czego szukam w mojej ulubionej dyscyplinie kynologicznej.

Photo by Anna Stankiewicz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.