Jestem typem mola książkowego i odludka. Prawda jest taka, że gdybym tylko mogła w ogóle nie wychodziłabym z domu i nie sądzę, żeby szybko zaczęło mi brakować namacalnych kontaktów ze światem na zewnątrz. Dobra książka, laptop z dostępem do Internetu, kołdra i ulubiony jasiek w zupełności wystarczą mi do duchowego szczęścia. Mogłabym spędzić życie właściwie nie wychodząc z łóżka i z pewnością nie uznałabym spędzonego w nim czasu za stracony. Niestety, nie mogę. Mogłabym, gdyby nie pies.
Nie od dziś wiadomo, że posiadanie czworonoga oznacza konieczność wychodzenia z nim na spacery. Tyczy się to nawet tych szczęśliwców, którym dane jest mieszkać w domu ogrodem, jednak na właścicielach zwierzaków bytujących w mieszkaniach spoczywa nieporównywalnie większy ciężar spacerowej odpowiedzialności. Nieważne bowiem czy to śnieg i mróz, deszcz i grad, skwar i palące słońce czy raczej grypa i przeziębienie, migrena i światłowstręt, obolały kręgosłup i połamane kończyny – spacer musi być. Zresztą, żeby tylko jeden! Trzy to absolutne, fizjologiczne minimum, które zapewni psu komfort życia na tym najbardziej podstawowym poziomie. Pewnych rzeczy z Matką Naturą po prostu nie da się negocjować.
Można natomiast, jeśli tylko ma się taką możliwość, negocjować z rodziną lub partnerem. Na przykład, z tą poranną potrzebą wysłać męża, a wieczorem zaprząc do roboty dzieci – pies przecież nawet nie zauważy, będzie mu wszystko jedno. Ja nie mam takiej opcji. Bywa, że obracam w głowie wizję spuszczania z balkonu burka zapiętego w solidne szelki. Prościutko na trawnik pod blokiem. Czasem w myślach zamieniam szelki na wielki, wiklinowy kosz, taki jaki mógłby kojarzyć się z pierwszymi lotami balonem. Niestety, zdrowy rozsądek podpowiada mi, że to, co może dobrze wyglądać w kreskówkach w wykonaniu Królika Bugsa niekoniecznie sprawdzi się w rzeczywistości. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak podnieść się z łóżka i wyjść z domu.
Przy czym wcale nie jest to takie proste, jak mogłoby sugerować powyższe zdanie! Nie, nie!
Łóżko, szczególnie w poniedziałek rano, ale tak naprawdę w dosłownie każdy dzień tygodnia, przyciąga mnie jak magnes. Chociaż nigdy (naprawdę, mój budzik dzwoni raz, a ja zawsze wstaję mimo wewnętrznego cierpienia!) w życiu nie zdarzyło mi zaspać to królestwo kołdry i poduszki opuszczam z wielką niechęcią. A potem wcale nie jest lepiej, bo przecież trzeba się ubrać i zasznurować buty, po drodze może chwytając coś do jedzenia, a to jest całe mnóstwo szalenie męczących rzeczy, które należy zrobić tylko po to, żeby wyprowadzić na spacer psa. To wszystko to takie niby nic, rzeczy najbardziej naturalna na świecie. Ale gdy pojawiają się problemy z ludzkim zdrowiem albo zwyczajnie gorszy dzień nagle okazuje się, że wcale nie jest tak różowo, a merdające ogonem spełnienie dziecięcych marzeń bardziej uprzykrza życie niż cieszy. Gambit to cudowny pies, wspaniały towarzysz i najlepszy kumpel, ale wcale nierzadko wrodzone lenistwo głośno, rozpaczliwie krzyczy rozpaczliwie i rozdzierająco szlocha w kąciku – tak mocno nie chce mi się wychodzić.
Bo pies to w pierwszej kolejności obowiązek.
Na szczęście, zwykle taki naprawdę przyjemny. Chociaż mogłabym spędzić życie właściwie nie wychodząc z łóżka muszę przyznać, że kiedy już wychynę na świat w towarzystwie mojego czekoladowego zwierza od razu robi się jakoś przyjemniej. Nieważne czy to śnieg i mróz, deszcz i grad, skwar i palące słońce czy jakieś inne kataklizmy – rzadko zdarza się, żeby spacer trwał dokładnie tyle, ile sobie zaplanowałam. Zwykle kołdra i poduszka oraz książka i laptop muszą obejść się beze mnie znacznie dłużej niż to, co obiecywałam im przed wyjściem z domu. A kiedy wracam – nawet jeśli jestem zmarznięta, przemoczona, ubłocona i na zewnątrz wydaję się być żywą definicją słowa bałagan – to w głowie mam jakoś więcej porządku.
Tak sobie myślę, że z tych spacerów korzystam co najmniej w tym samym stopniu, co mój pies.
photo credit: Iza Łysoń
Dokładnie tak jest! A ile radości może chwila gdy lekliwy i problemowy pies dostaje glupawki na ogrodzie i sam zachęca do zabawy, 10 minut i od razu humor lepszy 🙂
To prawda! Takie małe, codzienne prezenty od naszych psów są super! <3
Ależ mi się miło zrobiło po przeczytaniu – czyli jednak nie jestem jedyna. Kocham moją rudą żyrafę, ale bywają dni że chce mi się płakać na myśl o wyjściu z domu.
A potem zonk, wracam po 1,5h. Jak to się stało 🙂
Taaak! Mnie się nie chce szczególnie zimą, bo nienawidzę marznąć, a brak światła słonecznego kiedy wstaję też dobrze na mnie nie działa, ale jak już wyjdę z domu to od razu zmienia mi się perspektywa 🙂
Na szczęście robi się cieplej… ale chciałam Was ostrzec przed kleszczami! Już się pojawiły. Dlatego lubię zimowe spacery za to że ich nie ma 🙂
To prawda, bardzo się już zrobiło ciepło jak na luty, więc trzeba czym prędzej lecieć do weterynarza po ochronę przeciwko kleszczom. 🙂
Po 5 latach mirkowania, spacery mnie nie obciazaja, na serio! Lubimy obie chodzic. Rano o 6, gdy dzwoni budzik, to wlasnie Mirka steka na ten sygnal 😉
Spacery niesamowicie wietrzy mi glowe, czasami musze cos przemyslec, na swiezym powietrzu, i wracam do domu z nowymi pomyslami.
A co do kontaktów miedzyludzkich- dzieki Mirce poznalam wiele ludzi, poniewaz pies zawsze jest pretekstem do zagajeia rozmowy, do tego fakt czestego wycghodzenia z domu, bo bez psa, to tez bym w sumie tylko w domu siedziala, a szczególnie w pracujace dni.
Tak wiec, same pozytywy spacerowania z psem.
Taaak, posiadanie psa bardzo uspołecznia – zawsze ktoś zaczepi. 😀
Najgorzej to właśnie zebrać się w sobie i wyjść. Później już jakoś z górki 🙂 Dobrze, że teraz poranki już coraz jaśniejsze, a i popołudnia coraz dłuższe, czasami nawet zza chmur wychyli się jakieś słonko!
Najtrudniej zawsze podnieść się z łóżka. 🙂